9.02.14 - czyli o nadziei.

Minął dokładnie tydzień odkąd L wyjechał.


Jeszcze kilka dni temu powiedziałabym: "odkąd mnie zostawił", bo tak właśnie wyglądało moje podejście - on sobie pojechał do swojego szalonego kraju, stęsknionej mamy i przyjaciół, a ja tutaj zostałam, kompletnie sama, bez planu na przyszłość i siebie. Płakałam, krzyczałam, panikowałam, bałam się zasnąć i otworzyć oczy, gdyż wiedziałam, że jego obok mnie nie będzie. I to rujnowało wszystko, moją pracę, kontakty z innymi ludźmi. 


Czasami jednak wystarczy jedna, maleńka rzecz by uświadomić Ci bardzo wiele, a być może nawet coś co można nazwać PRAWDĄ ŻYCIOWĄ. Taka właśnie przełomowa chwila nastąpiła dzisiaj. Oglądałam wywiad z Marią Peszek, artystką, którą bardzo cenię. Zapytana, czego najbardziej NIE lubi w Polakach odpowiedziała: "Nie lubię tego, że wiecznie zwalają winę za swoje nieszczęście na innych - premiera, Boga, nieszczęśliwe dzieciństwo, bądź nadopiekuńczą mamę, a to czy jesteśmy szczęśliwi zależy tylko i wyłącznie od nas". Jakie to proste, prawda?
Tak też było ze mną. ON mnie zostawił, ON wyjechał, ON jest szczęśliwy, a JA nie. JA jestem smutna i samotna. 

NIE, NIE, NIE, PO STOKROĆ NIE. 

I dziś, dzięki prostemu zdaniu Marii spróbowałam spojrzeń na tą sprawę pod innym kontem. Owszem, on wyjechał, ale nie ot tak.. Wyjechał pracować, dokończyć studia. Dla siebie? Także dla nas. By NAM się lepiej żyło. By móc mi zapewnić to co najlepsze. I ja tutaj jestem również by ciężko pracować. Mam też czas dla siebie. Dla swoich przyjaciół. Mam czas by przygotować wszystkich na to co wkrótce nastąpi. Na nasze "na zawsze". Bo to już ostatni raz mówiliśmy sobie: "żegnaj". Już nigdy więcej. I następne: "witaj", nie będzie już takie zwykłe. Następnym razem gdy będę czekała przy barierkach Lotniska Chopina uśmiechnę się do niego, uściskam i powiem: "Witaj w domu". 

Czyż to nie jest piękne?

2.02.14 - czyli o beznadziei.


  Dziś wraca. Leży koło mnie, cały mój świat mam w zasięgu ręki, a jednocześnie wiem, że w przeciągu 8 godzin on zniknie. Tak samo szybko jak się pojawił, pojedziemy gdzieś, on coś odda, pokaże jakiś papier, powie "see U soon" jak zawsze i po prostu odejdzie. Po raz czwarty. 
  To mnie po prostu zabija. Z każdym rozstaniem jest mnie mniej, czuję większą beznadzieję. Zawsze powtarzamy: "to jeszcze tylko jeden raz, trzeba być silnym, ciężko pracować, walczyć, nie płakać, nie użalać się nad sobą". I co? I potem znów, kręcimy się jak na jakiejś chorej karuzeli. I żyjemy pomiędzy Brazylią, a Polską. A tak na prawdę to nigdzie. 

  Wracaliśmy wczoraj metrem, trochę pijani, bardzo smutni. Słuchaliśmy muzyki i każda piosenka wydawała się jednocześnie tak odpowiednia, i taka ostatnia. Patrzyłam na twarze ludzi, jakiś starszy Pan jedzący bułkę, dres przytupujący do techno muzyki płynącej z jego iphona, bardzo zmęczona, ale piękna dziewczyna, kobieta z dzieckiem o ciekawskiej twarzy. Każdy jechał, rozmawiał, bądź myślał o swoich głupich sprawach i nikt nie wiedział, że mi, siedzącej obok właśnie wali się świat. 

 Moi przyjaciele żegnają się z nim, mówią - dziękuję, do zobaczenia, było miło Cię poznać - i niektórzy nawet mają łzy w oczach. Ale to ja jutro obudzę się sama, zasnę sama, wyjdę sama do pracy, wrócę sama z niej, nie będę jadła, bo samej nie ma sensu. To ja tutaj zostanę. Podczas gdy on będzie leciał długo samolotem, a później zajmie się swoimi rzeczami. I każdy mówi: "ja Ciebie rozumiem", ale tak na prawdę to gówno rozumie. Ja po prostu chcę zniknąć. 

 Błagam go, krzyczę, płaczę, ale wiem, że to nic nie da. Bo on musi wrócić, musi być bardziej mądry i bardziej rozsądny niż ja. Nawet jeżeli tym samym złamie i podepcze mi serce. 

I cóż na to wszystko powiedzieć...?
Nie ma dobrej odpowiedzi. Nie da się rozmawiać z kimś kto czuje się po prostu martwy. I wcale nie ma ochoty się budzić teraz. Najlepiej dopiero w czerwcu.