Dziś wraca. Leży koło mnie, cały mój świat mam w zasięgu ręki, a jednocześnie wiem, że w przeciągu 8 godzin on zniknie. Tak samo szybko jak się pojawił, pojedziemy gdzieś, on coś odda, pokaże jakiś papier, powie "see U soon" jak zawsze i po prostu odejdzie. Po raz czwarty.
To mnie po prostu zabija. Z każdym rozstaniem jest mnie mniej, czuję większą beznadzieję. Zawsze powtarzamy: "to jeszcze tylko jeden raz, trzeba być silnym, ciężko pracować, walczyć, nie płakać, nie użalać się nad sobą". I co? I potem znów, kręcimy się jak na jakiejś chorej karuzeli. I żyjemy pomiędzy Brazylią, a Polską. A tak na prawdę to nigdzie.
Wracaliśmy wczoraj metrem, trochę pijani, bardzo smutni. Słuchaliśmy muzyki i każda piosenka wydawała się jednocześnie tak odpowiednia, i taka ostatnia. Patrzyłam na twarze ludzi, jakiś starszy Pan jedzący bułkę, dres przytupujący do techno muzyki płynącej z jego iphona, bardzo zmęczona, ale piękna dziewczyna, kobieta z dzieckiem o ciekawskiej twarzy. Każdy jechał, rozmawiał, bądź myślał o swoich głupich sprawach i nikt nie wiedział, że mi, siedzącej obok właśnie wali się świat.
Moi przyjaciele żegnają się z nim, mówią - dziękuję, do zobaczenia, było miło Cię poznać - i niektórzy nawet mają łzy w oczach. Ale to ja jutro obudzę się sama, zasnę sama, wyjdę sama do pracy, wrócę sama z niej, nie będę jadła, bo samej nie ma sensu. To ja tutaj zostanę. Podczas gdy on będzie leciał długo samolotem, a później zajmie się swoimi rzeczami. I każdy mówi: "ja Ciebie rozumiem", ale tak na prawdę to gówno rozumie. Ja po prostu chcę zniknąć.
Błagam go, krzyczę, płaczę, ale wiem, że to nic nie da. Bo on musi wrócić, musi być bardziej mądry i bardziej rozsądny niż ja. Nawet jeżeli tym samym złamie i podepcze mi serce.
I cóż na to wszystko powiedzieć...?
Nie ma dobrej odpowiedzi. Nie da się rozmawiać z kimś kto czuje się po prostu martwy. I wcale nie ma ochoty się budzić teraz. Najlepiej dopiero w czerwcu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz