Minął dokładnie tydzień odkąd L wyjechał.
Jeszcze kilka dni temu powiedziałabym: "odkąd mnie zostawił", bo tak właśnie wyglądało moje podejście - on sobie pojechał do swojego szalonego kraju, stęsknionej mamy i przyjaciół, a ja tutaj zostałam, kompletnie sama, bez planu na przyszłość i siebie. Płakałam, krzyczałam, panikowałam, bałam się zasnąć i otworzyć oczy, gdyż wiedziałam, że jego obok mnie nie będzie. I to rujnowało wszystko, moją pracę, kontakty z innymi ludźmi.
Czasami jednak wystarczy jedna, maleńka rzecz by uświadomić Ci bardzo wiele, a być może nawet coś co można nazwać PRAWDĄ ŻYCIOWĄ. Taka właśnie przełomowa chwila nastąpiła dzisiaj. Oglądałam wywiad z Marią Peszek, artystką, którą bardzo cenię. Zapytana, czego najbardziej NIE lubi w Polakach odpowiedziała: "Nie lubię tego, że wiecznie zwalają winę za swoje nieszczęście na innych - premiera, Boga, nieszczęśliwe dzieciństwo, bądź nadopiekuńczą mamę, a to czy jesteśmy szczęśliwi zależy tylko i wyłącznie od nas". Jakie to proste, prawda?
Tak też było ze mną. ON mnie zostawił, ON wyjechał, ON jest szczęśliwy, a JA nie. JA jestem smutna i samotna.
NIE, NIE, NIE, PO STOKROĆ NIE.
I dziś, dzięki prostemu zdaniu Marii spróbowałam spojrzeń na tą sprawę pod innym kontem. Owszem, on wyjechał, ale nie ot tak.. Wyjechał pracować, dokończyć studia. Dla siebie? Także dla nas. By NAM się lepiej żyło. By móc mi zapewnić to co najlepsze. I ja tutaj jestem również by ciężko pracować. Mam też czas dla siebie. Dla swoich przyjaciół. Mam czas by przygotować wszystkich na to co wkrótce nastąpi. Na nasze "na zawsze". Bo to już ostatni raz mówiliśmy sobie: "żegnaj". Już nigdy więcej. I następne: "witaj", nie będzie już takie zwykłe. Następnym razem gdy będę czekała przy barierkach Lotniska Chopina uśmiechnę się do niego, uściskam i powiem: "Witaj w domu".
Czyż to nie jest piękne?